...Fornsuldil długo jeszcze krążył zagubiony na dziedzińcu, wątpił czy powinien jeszcze iść na biesiadę. Jednak po dłuższym zastanowieniu stwierdził, że niczego nie traci, a może jedynie zyskać.
Elf wszedł jakby nigdy nic do karczemnego pomieszczenia, które już nieco opustoszało, nie było prawie słychać prowadzonych rozmów. Elf wszedł i wcale nikt nie zwrócił uwagi na jego obecność. Podszedł pewnym krokiem do swego miejsca, lecz wcale go nie zajmował, nie odsunął sobie krzesła. Stał jeno w miejscu bez najmniejszego drgnienia, oddychał spokojnie, miarowo. Stanął tam niczym posąg rzeźbiony w marmurze. W jego oczach nie było śladu zdenerwowania. Stał tak aż w całej sali zrobiło się zupełnie cicho, a wszystkie spojrzenia były skierowane w jego stronę i wtedy jakby na moment jego źrenice zaczęły się mienić całą gama kolorów. Trwało to tylko chwilkę i tylko, co bystrzejsze oko mogło to zobaczyć. Łucznik podniósł głowę, a z jego gardła wydobył się potężny głos, tak donośny, że można było go usłyszeć za murami komnaty:
- Imię moje to Fornsuldil, a historia tego imienia sięga dalekich lat mego dzieciństwa. Żyje na tym świecie już 634 lata. Wiele batalii stoczyłem i sporo już widziałem, ale nigdy nie usłyszycie ode mnie, że wiem wszystko o walce. Tego chyba nikt nie wie, a kto twierdzi inaczej jest głupcem. Opowiem wam teraz historię:

O śmiałych rycerzach walczących w otchłani
O snach, co na rafach koszmaru ginęły
O świecie, który zanikał w dali

O odwadze, co w strach się zmienia
I cnotach, które znikły przed nami
O lękliwym drżeniu kamienia
I zemście, co legnie się pod powiekami

Elf recytował, a wszyscy go słuchali. Trudno rzec jednak, czy chętnie, czy może z nudów, jako że nie działo się nic ciekawszego na sali. Gdy skończył wstęp zlustrował całe towarzystwo. Nie oczekiwał, że to, co opowie za chwile spotka się z owacjami. Wiedział jednak, że należy opowiedzieć tą historię, chociaż by po to żeby współ towarzysze mogli go lepiej zrozumieć.
Byłem jeszcze młody, zafascynowany dawnymi opowieściami o bohaterach, o ich czynach chwalebnych. O śmierci, która oddaje się w dobrej sprawie i która przynosi wieczną sławę.
Zaciągnołem się by zostać wojownikiem, bohatersko broniącego pogranicza. Szkolenie przebiegało nader pomyślnie. Z niesamowita precyzja i szybkością uczyłem się władać różnego rodzaju orężem. Szczególnie biegle posługiwałem się łukiem, broń ta szczególnie przypadła mi do gustu. Wyobrażałem sobie, siebie w roli snajpera, który ukryty w koronach drzewa ściąga kolejno wszystkich wrogów przyczajonych gdzieś w gąszczu, torując drogę swym ziomkom.... Zapowiadałem się na świetnego wojownika.
Tuż po szkoleniu zostałem przydzielony do elitarnego oddziału zwiadowczego. Wszystko było dla mnie takie nowe, ciekawe. Byłem świeżutkim rekrutem pełnym zapału do walki. Nie mogłem doczekać się pierwszej akcji. Marzyłem by się wykazać, by zasłynąć. I w końcu przyszedł dzień zapłaty, pierwsza akcja. Byłem zafascynowany, czułem zbierający się we mnie entuzjazm. Widziałem siebie wyciągającego broń i pierzchających przede mną wrogów. Przekonają się, że niema żartów z takim wojakiem jak ja, że mój gniew zniszczy ty głupich orków - w mawiałem sobie w myślach.
Celem naszej misji było rozpoznanie. Mieliśmy przejść się w stronę skalistych wzgórz na północ od obręczy meliany. Z badać ruchy wroga i ich liczebność. Zakazano nam nawiązywać jakiejkolwiek walki. Fajna mi elitarna jednostka - zacząłem narzekać
Od głupiego łażenia sławy mi nie przybędzie - myślałem. Byłem zły na moich przełożonych. Ale nie miałem nic do gadania, co każą robić trzeba. Z wielkim rozczarowaniem wyruszyłem na zaplanowany zwiad. Z obozu wyszliśmy w momencie, kiedy słonce świeciło tylko nieznacznie nad horyzontem. 8 postaci szybko znikło w ciemnym gąszczu boru. Kroczyliśmy przed siebie w półmroku lasu, nasze cienie coraz bardziej się wydłużały. Szliśmy zatopieni po pas w trawach, przedzieraliśmy się przez gęstwinie krzaków. A przy tym nie było słychać żadnego szelestu, żadnego przenikliwego trzasku łamanej gałązki...nic...zupełna cisza. Za sobą zostawiliśmy 4 milowy odcinek lasu, przed nami było jeszcze przynajmniej 2 mile drogi. Na niebie zamajaczyły miliony iskierek rozdzierających mroki nocy. Wszystko stało się jednolite, takie samo, widzieliśmy przed sobą tylko szarość i czerń. Co jakiś czas monotonie przerywały małe polanki - na których było nieco jaśniej - zatopione pomiędzy drzewami. W połowie nocy dowódca oznajmił, że jesteśmy już bardzo blisko wroga. Zastanawiałem się skąd on to mógł wiedzieć i w pewnym momencie do moich nozdrzy dotarł smród jakby zgniłego mięsa. To pewnie po tym zapachu się domyślił. W lukach pomiędzy drzewami było widać majaczące ogniki. Postąpiliśmy do przodu...wyszliśmy na skraj puszczy. Malutkie ogniki okazały się wielkimi ogniskami oświetlającymi setki grot w topionych w skaliste wzgórze. To nasz cel - stwierdził dowódca - bądźcię ostrożni musimy podejść jak najbliżej się da. I nagle któryś z towarzyszy pośpiesznie zawołał nas
- chodźcie tutaj szybko - podeszliśmy...naszym oczom ukazał się drugi zwiad elfów...wszyscy wisieli na jednym drzewie... mieli poobgryzane kończyny...co poniektórzy mieli trzewia wywalone na wierzch. Wszystkie trupy łączył kompletny brak gałek ocznych. Ledwo, co powstrzymałem się od wymiotów...ten widok...kaleczył moje serce...ten zapach...przeszywał teraz jeszcze bardziej...wiedziałem skąd pochodzi...dusił.
- To była moja poprzednia kompania -rzekł rzewnym głosem dowódca ... ja zdołałem uciec...miałem szczęście...jednak oni go nie mieli. Złapali ich...nie mogłem im pomóc.... Dowódca odwrócił wzrok od wisielców i spojrzał na naszą kompanie
- pilnujcie się...jesteście na obcym terenie. Zapomnijcie o wszystkich bzdurach, których nasłuchaliście się o orkach, są mądrzejsi niż możecie sobie wyobrazić.... Po tych słowach dowódca zmalał w moich oczach...stał się słaby...przestraszony. Na widok byłych towarzysz zaczął przeceniać te plugawe istoty. Postradał zmysły - pomyślałem.
Odcięliśmy martwych zwiadowców. Chcieliśmy obejść skaliste zbocze od boku, ruszyliśmy na zachód. Uszliśmy zaledwie kilkadziesiąt kroków, kiedy to do naszych uszu dotarł donośny przeraźliwy ryk. Wychyliliśmy się z lekka z chaszczy, a naszym oczom ukazał się przerażający widok. Setki orków wypełniało stok, niczym fala powodziowa zalewająca łąki podczas wiosennych roztopów. Ciągle ich przebywało, wychodzili z dziur, którymi było usiane wzniesienie. Mnożyli się w oczach jak mrówki wyłażące z mrowiska. Było ich chyba ze 3 hordy, nie przypuszczałem, że może być tyle orków w jednym miejscu i jednym czasie, ale młody byłem i niewiele jeszcze widziałem. To było jakieś zebranie, a przynajmniej tak to wyglądało, jakiś apel, nie wiem...nie znam i nigdy nie poznałem zwyczajów tych stworzeń. Gdy już zobaczyliśmy to, co zobaczyć mieliśmy dowódca wydał rozkaz do wycofania się. Ruszyliśmy w drogę powrotną, ostrożnie i szybko, patrzeliśmy się tylko przed siebie. Odeszliśmy jakieś 30 kroków od skraju lasu, gdy do naszych uszu dotarł jakiś wrzask... gdzieś za naszymi plecami dało się słyszeć jakieś poruszenie. Zatrzymaliśmy się. Z ogólnego zlepku wrzasków i krzyków wyłowiliśmy jakiś tekst w wspólnej mowie...coś jakby - intruzi...odcięli wielkookich!
- Rozproszyć się!- Krzyk dowódcy wyrwał nas z oszołomienia- Mamy patrol na karku!
I rzeczywiście w drzewo obok mego towarzysza w biła się strzała. Patrzyłem w nią jak zahipnotyzowany, jak drga z początku mocno, z czasem zwalniając. Gdy przestała się trząść zapragnąłem wyjąc łuk i pozabijać naszych prześladowców....
Forn! Nie dasz rady!...szybko!...za mną! - Wyrwał mnie z odrętwienia głos Kemenhindila, jakby odczytujący moje myśli. Zerwałem się nagle i puściłem się pędem w ślad za moim towarzyszem nie zastanawiając się nad niczym. Ubiegliśmy chyba z pól mili... na oślep...byle dalej...byle przed siebie, jednak za nami wciąż było słychać okrzyki pościgu. Bracie nie damy dalej rady, dogonią nas. To wszystko, że biegniemy pod wiatr...oni nas wyczuwają...nie mamy dzisiaj szczęścia - rzekł do mnie z rezygnacją w głosie
Szczęście sprzyja tym, którym brak odwagi - odrzekłem prawie na granicy krzyku. Chciałem podnieść przyjaciele na duchu, choć sam się bałem- Zmierzmy się z naszym przeznaczeniem tu i teraz, na tej polanie. Kompan poparł mnie z niechęcią, ale wyjścia innego nie znaleźliśmy. Ustawiliśmy się na drugim końcu polany. Trzymaliśmy w łuki w napiciu...ta niepewność. Pewny chwyt za majdan...pełen wątpliwości. Ugięte ramiona łuku zakreślające półkole... napięta cięciwa, na której wiatr wygrywał swą śmiertelną melodie... ostatnią pieśń przed czekającą zagładą. To czekanie...niesamowity lęk...szelesty liści, trzask gałęzi.... Brzechwy pomknęły z niesamowitą prędkością tnąc powietrze ze świstem...trafiły. Z gąszczu wychyliło się dwóch następnych...ci także zginęli. Skupienie...precyzja... i poszła następne seria.... Dwie strzały... jeden trup. Drugi ork na chwile tylko przystanął lekko odrzucony w tył siłą uderzenia. Oszalały z wściekłości wyjął sobie strzałę z ramienia - towarzyszył mu przy tym przeciągły ryk, w którym znać było bul i gniew - ruszył biegiem w ręku dzierżąc miecz przypominający sejmitar. Nacierał wprost na mego kompana. Widziałem jak ciało mego towarzysza kamienieje...widziałem jego przerażenie...mimo to trzymał strzałę na cięciwie... jednak nie strzelał. Kemenhindilu! -Wrzasnąłem. Nic to nie dało, sam musiałem oddać strzał.
Ork zrobił jeszcze dwa stąpnięcia do przodu i zległ 6 kroków od mego kolegi, którego wzrok śledził cały upadek. Gdy stwór dotknął twarzą ziemi, towarzysz nagle się otrząsnął -Forn! - krzyknął. Pokazywał palcem na drugi koniec polany. Odwróciłem wzrok... i zobaczyłem dziewięć przygarbionych postaci biegnących w naszą stronę, wszyscy wyszczerzali kły i darli się w niebogłosy. Moment zawahania okazał się dla nas krytyczny w skutkach. Dał naszym wrogom wyjść na polane i zmniejszyć dystans. Nasze łuki w tej sytuacji stały się bezużyteczne. Wyjęliśmy miecze...ruszyliśmy na nich. To była beznadziejna szarża, ich było 4 razy więcej, nasze położenie nie wyglądało różowo. Zapomnieliśmy o strachu, parliśmy naprzód z mieczami przygotowanymi do zamachu, nie dbaliśmy o życie. Starliśmy się po pokonaniu kilku metrów. Kilka zwinnych ruchów pozwoliło mi odeprzeć atak. Kilka wymian ciosów i miałem na koncie jednego ukatrupionego. Mój towarzysz dwóch. Następnego powaliłem cieciem w szyję...jego krew... cały byłem w tej plugawej posoce. Z coraz większym wysiłkiem się broniliśmy, ich ciosy były coraz mocniejsze, a może to my słabliśmy. Nagle do moich uszu dotarło łkanie
- bra...bra...bracie... - widziałem jak mój przyjaciel kona mając zatopiony miecz w brzuchu. -Nieee! - krzknołem, a w głosie moim była rozpacz przemieszana z gniewem. Postąpiłem ku niemu, jednak drogę zastąpiło mi dwóch orków. Ciołem z dołu i rozpłatałem jednemu jego parszywą gębę. Drugiego od boku, ten jednak zastawił się, a na twarzy jego był szyderczy śmiech. Nie zdążyłem pomóc kompanowi...widziałem jak stojący za nim ork **** się do cięcia...głowa mojego przyjaciela! -Nieeee! Jego ciało upadło bezwładnie na murawę... trawa zaczęła nabierać brunatnego koloru, aż stała się czerwona.... Nieprzyjaciele bestialsko pastwili się nad jego zwłokami, co wyraźnie sprawiało im radość. Nic nie mogłem zrobić...ta bezsilność... ta niemoc. Szatkowali jego zwłoki...rozsiewali wszędzie jego szczątki. Rozpacz czy gniew - mój duch wybrał złość. Odepchnąłem przeciwnika zastępującego mi drogę a potem sztychem przeszyłem jego pierś. Oczy moje aż paliły się od nienawiści. Biegłem oszalały w kierunku dwóch poniewierców. Żuciłem się na jednego uchylając się od cięcia jego sejmitaru. Gdzieś wypadł mi mój własny miecz. Przewaliłem się po ziemi razem z tym "rzeźnikiem". Starałem się skręcić mu kark. I nagle z moich ust popłynęła strużka krwi. Wszystko stało się głuche...czas jakby zwolnił swój bieg. Przestraszyłem się. Nie wiedziałem, co się zemną dzieje. Ból...poczułem ból...na początku kojący, żeby pochwali mógł wybuchnąć ogromnym żarem. Otępiałem wzrokiem zobaczyłem ostrze wystające z mojej lewej piersi. Zległem na ziemie, a w ostatnim tchnieniu zobaczyłem wysoką, biegnącą postać. Bałem się...byłem przerażony. A potem nastała ciemność...

 

 

 

Elfka siedziała zamyslona w jednym nieoświetlonych miejsc znajdujących sie w karczmie. Jej ciemne krucze włosy, kontrastowały z alabastrową skórą. Dwa ogniki tańczyły w zimnych, niebieskich oczach, wpatrujących się teraz w Fornsuldila...znała go od niedawna, niewiele mogła o nim rzec...tyle tylko,że zaintrygował ją swoją opowieścią...
***Miasteczko San-tar, znajdujące się w dolinie Turnui, nie wyróżniało się niczym szczególnym prócz tego...iż wystepował tu najwyższy odsetek przestępczości, nagłych, niewytłumaczalnych kataklizmów oraz..wymierających gatunków...w tym-rdzennych mieszkańców, którzy nie zasmakowaliby jeszcze goryczy żelaza (nie ma to jak porządny nóż kuchenny-..jednym słowem...rozpacz). Na rynku codziennie można było odczytać listę pogrzebów, co uznawano za pewien repertuar artystyczny. Ogólnie rzecz biorąc współczynnik zgonów naturalnych był 100%..w końcu pchnięcie nożem musi spowodować śmierć,a więc jest to nastepstwo naturalne - mawiali przydrożni filozofowie.To ściągało tutaj wędrownych bohaterów, najgorsze szumowiny, drobnych złodziejaszków i morderców zajmujących się swoim wyuczonym fachem po godzinach,a nawet przybywały całe gildie oraz cechy...na ulicach pełno było elfów o szlachetnych obliczach, krasnoludów, niziołków, druidów, nimf, bachantek...i wielu wielu innych istot, których pochodzenie często stawiano pod znakiem zapytania. Wbrew pozorom życie w San-tar, przyprawiające o dreszczyk emocji, było szczytem marzeń dla co niektórych. Dla elfki, która zdąrzyła juz zasmakować w urokach życia tubylczego, postać Fornsuldila była pewnego rodzaju anomalią, wyjatkiem, błędem w kalkulacji, który jednak przyjmuje się z uśmiechem na twarzy...o tym jak bardzo odstawał od reszty mogło świadczyć to, ze podczas jego dramatycznej opowieści połowa gości gburowatego, pucołowatego-knypka karczmarza, posneła pod stołami...mało pozostało trzeźwych...a juz na pewno drastycznie mały procent przytomnych wsłuchał sie w słowa opowiadania elfa. Ci jednak widać było, iż zachłannie chłoneli każde słowo, zdanie...na koniec w oczach każdego z nich widać było zapytanie...Jak to sie stał,ze jesteś tu z nami??

Ulewa... deszcz siekał całe popołudnie. Zabłocone drogi były przez długi okres wszystkim co widziała mała postać mnicha. Brnoł przez ten szlam juz od dobrych 2 dni. Teraz znajdował sie przy wejściowych bramach miasta San-tar. Straznicy wyraźnie znudzeni pracą przepuścili go bez jakichkolwiek pytań, zamiast tego schowali się do budki, która służyła im za posterunek.
Mnich ubrany był w obszarpane spodnie, oraz luźna, biała koszulę. Spodnie koloru błota [ kiedyś zapewne bieli ] przepasane były zmatowiałą szarfą, czerwoną. Twarz mnicha była ludzka, nie wyróżniała się prawie niczym szczególnym, identyczna jak setki, tysiące ludzkich twarzy... Jdynie oczy wyrażały sobą pewna niezwykłość. Jednak nie można sprecyzowac co to za niezwykłość... poprostu coś niezwykłego...
Zaraz po przekroczeniu bram przystanoł za posterunkiem w ciasnej i zabłoconej uliczce. Zdjął przepasany przez lewe rami tobołek, i zaczął w nim grzebac. Wyjał zeń suchą bułkę. Wyżucił już najwyraźniej niepotrzebny tobołek i usiadł na błocie. Lewą ręka tzymał bułkę pgryzająć ją co jakiś czas. Prawicą kreślił coś na błocie. Do tego szeptał po cichu do siebie.
- Kocha, nie kocha, kocha - przerwa spowodowana ugruyzieniem bułki - ... zabije? Haha - zasmiał się i ugryzł znów bułkę, ktorej powierzchnia pwoli kończyła sie - jeszcze tylko 39... I znów pokocha..Haha - znow sie zaśmiał i ugryzł bułke - tymczasem jednka musze iść. Jeszcze tylko kawałek. Może On miał rację, może mnej niż 39... Juz niedaleko.
Wstał i wsadził sobie w usta ostatni kęs bułki. Podszedł do obłoconego i mokrego od deszczu tobołka i podniósł go. Wyszedł z zaułka i ruszył główna ulicą przed siebie. Po 10 miutach wędrówi zatrzymał sie przy dużym drewnianym domu i schodach doń prowadzących. Tuż przy schodach leżał pijak. Błoto pokryło go prawie całego. Wydawał się martwy jednak gdy mnich przechodził koło niego kierując sę ku wejścu do - jak się okazało - karczmy, nagle ozył i skoczył ku mnichowi. Ten wzdrygnoł się, ale nie ruszył z miejsca. Pijak chwycił go brudnymi łapami za poły szaty. Spojrzał mnichwi prosto w oczy i przez chwilę czuł się nieswojo jednak nie trwało to długo. Usmiechnoł sie szyderczym usmiechem i wyszczeżył pożółkłe zęby. Był starcem jak zauważył mnich. Był stary, brudny, pijay...czy on też tak...
Rozważania przewał mu głos pijaka.
- Wiaj szlachetny panie - kpina i szyderstwo ociekały wręcz ze słów pijaka - nie masz może troche... nipotrzebnych piniążków? He?
Ze strony mnicha pijak doczekał sie tylko znudzonego spojrzenia.
- no mów szujo! Co Ty se myślisz? Żes jakiś arystokrata? Nie patrz na mnie tak. No co się gapisz? Ożenić Cię ze stara Bertą? - przy tych słowach wyciągnął z kieszeni stary, pordzewiały nóż i podniósł tak, zeby mnich mógł mu sie przyjżec. - i jak Ci się podoba moja Berta? Dawaj złocisze knypku.
Oczy mnicha na sekunde zapłoneły z podniecnia i... radości. To jednak szybko minęło. - nie tak... nie tak... nie kochasz? Czekaj... - wymamrtał do siebie nie zwracająć uwagi na groźne ruchy pijaka, który machał mu przed nosem swą brzytwa.
- co tam bełkoczesz gnoju? Zaczynasz mnie wkurzać synku.
Mnich szybko spojrzał na nóż i szybkim ruchem ręki sięgnął do swej szarfy, gdzie miał ukryty mieszek z pieniędzmi. Wyjął go i rzucił cały pijakowi. Ten z zachłannścią w oczach złapał go omało co nie wywracając się w błoto. - Masz farta gnoju - rzucił na pożegnanie mnichowi gdy ten otwerał drzwi do karczmy.
Chłod jesieni zastapiło ciepło bijace z karczmy gdy mnich otworzył drzwi. W środku nie było ani za wiele ani za mało ludzi. Poprostu am byli... a wsród nich przechadzały się krzepkie krasnoludy i piekne elfy. Na środku zaś sali stał jeden z elfów i najwyraźniej wygłaszał jakies przemówienie czy cos w tym stylu. Mnich wszedł całkiem do sali i zaczoł się rozglądać jednym uchem przysł****ąc się elfowi. Nagle doszła do niego kelnerka i poklepała go po plecch. Umysł mnicha przebiła igła strachu, szybkim ruchem odwrócił sie i spojrzał z bólem i strachem w oczach na kelnerke. Gdy zobaczył jej zdziwienie opanował sie.
- może stolik? - zapytała z wahaniem w głosie kelnerka.
Mnich patrzył tylko na nia i po chwili wybełkotał:
- może mnie kocha. A może nie, może zabije a może mniej... 39 to duzo - jego głos nabrał smutnej barwy - stanowczo za duzo, może zapomniec. Chyba, ze kocha... Nie rozumiesz, prawda? Nikt nie rozmie...haha - zaśmiał się sam do siebie i odwrócił od zpeszonej kelnerki.
Stojąc prosto, tuż przy kontuarze baru przysłuchiwał się opowieści elfa...

Elfka spojrzała przymulonym wzrokiem na mile zwariowanego mnicha...nie wiedziała co jest w tych słowach : haha! 39! kocha, czy nie kocha?!...ale widocznie było w tym coś.Coś, gdyż nie mogła tego określić, czuła to, jednakze nie wiedziała jak ubrać w słowa..to samo zjawisko dotyczyło oczu mnicha...to doprowadzało ją do szału...kocha, nie kocha, kocha, nie kocha...A co za różnica kocha czy nie kocha?!!!!! 13 czy 13x3..moze tyle,ze dla przesądnych potrójny pech...a jak zabije, to moze i lepiej...Zresztą przybyszka czuła sie na tyle zdołowana wszystkim co dziś ujrzała lub tym czegoś dziś doznała, ze z chęcią wyręczyła by mnicha w obowiązkowym spotkaniu ze Śmiercią...Nie wiedzieć czemu poczęła zastanawiać się nad tym jak wyglada ta dziwna mityczna kreatura. Mizerny szkielet z czarnym poczuciem humoru?...cóż sama by mogła teraz siebie tak scharakteryzować...Była na tyle blada,że aż przeźroczysta, zabójcze samopoczucie objawiało się w zimnym, obojętnym wzroku..no może teraz już nie tak obojętnym. Poza tym miała ostatnio pecha. Przesladował ją od samego opuszczenia rodzinnej krainy. Przeżyła wiele, ale ostatnie doznanie było już szczytem wszystkiego...Nie rozumiała dlaczego,ale to głupie plemię Gwendów strasznie sie uparło, ze chce złożyć w ofierze właśnie ją. Jak udało jej się wydostać z tego piekła?...nie do końca była w stanie sobie przypomnieć. Właściwie nie była pewna niczego...nawet tego,ze żyje...W końcu jednak zebrała sie na to,aby wysilić wszystkie mięśnie i podejść do stolika przy którym siedział spochmurniały mnich. Siadła milczaco.Spojrzała na mnicha i...juz miała go o coś zapytać, gdy...do karczmy wszedł wielki jegomość uprzednio otworzywszy drzwi w taki sposób,aby tynk równo odpadł w momencie uderzenia..wydajac przy tym przyjemny odgłos głuchego "zniszczenia"...

Mnich wysłuchał ccałej opowiesci elfa i z zadumą usiadł przy pobliskim stoliku. Zaciekawiła go ta opowieść...prawie zapomniał... Szybko jdnk wrócił do siebie. Rozejrzał się wokoło i ujrzał siedzacą w pobliskim kącie elfke. Jak zwykle byla piekna. Wszystkie elfy były takie piękne... prawie... jak ona. Kocha, kocha, kocha...Mysli nie dawały spokoju mnichowi. Przeszłość doganiała go na każdym kroku. Potrzasnął głową i zauważył, ze ciemnowłosa piękność wstła i udała sie w jego kierunku. Znów przeszłoość go zaatakowała... Obrazy, zapachy, jej usmiech, wosy... Zakręciło mu się w głowie. Tymczasem elfka usiadła przy jego stoliku. Mnichowi puls skoczył. Kobiety... piekne... Dawno nie miał doczynienia z kobieta, zwłaszcza tak piekna... Czegóż ona może chcieć ode mnie? - pytał sam siebie. Nie...kocha, kocha, ja tez. Nie zabije... Musze uciec. Oczy mnicha nabrały dzikości. Twarz przeszył gymas bólu. Wspomnienia! 39 lat, kolejne 39lat z nimi, sam na sam, tylko one... Ona kocha, kcha, czeka... 39... Moze mniej jeśli On się nie mylił... Ale skoro on się nie mylił to jestem w dobrym miejscu. Hehe... - niepewnośc... Zobaczymy...
Tymczasem elfka cały czs spogladala na mnicha. Wydawało się, ze chce cos powiedziec jednak przerwał jej donośny trzask. Mnich powoli odwrócił głowe od wspomnień i spojrzał w stronę drzwi, które leżały teraz roztrzaskane. W karczmie zapanował chaos. Mnich szybko rozejrzał się co robi jego piekna, niedoszła rozmówczyni i dziwny elf - mówca...

elfka zauważyła dziwny wzrok mnicha, wydawał sie troche poddenerwowany i jakby nieco spięty,a może nawet gotowy do ucieczki...ale teraz nie było to najlepszym pomysłem, gdyż właśnie próg karczmy został przekroczony przez coś w stylu rządcy Gildii Skrytobójców..coś gdyż nie można było jednoznacznie określić pochodzenia, rasy,ani też nawet właściwej ilości oczu cudzoziemca...(liczba wachała sie od 5-7..niestety Ci co zdołali poznać prawdziwą ich liczbę, dawno już dołączyli anielskiego chóru)Po karczmie przeszedł pomruk uznania, nawet wśród schlanych niemalże do upadłego...panująca moda orzekała,iż rozwalanie drzwi było na topie, a Gutek (gdyż tak było na imię przybyszowi) zasłynął ostatnimi czasy bardzo stylowym i dokładnym rozwalaniem nie tylko drzwi,ale także futryn... Przyczyna wizyty jegomosci w tej karczmie była oczywista...co trzydniowe ściągnie haraczu(...czasem zdarzały sie wyjątki...w zależności od tego jak Gildia stała z finansami). Poza tym, rządca miał w zwyczaju witanie nowoprzybyłych poprzez zbieranie od nich podójnej stawki. Przebiegł wzrokiem po zebranych i utkwił go w mnichu i siedzącej przy nim dziewczynie...elfka wyjęła delikatnie srebrny nóż...Mnich zauważając to lekko się wzdrygnął. Gutek z obstawę i szyderczym uśmiechem na twarzy, dziwnie wykrzywiającym jego już i tak zdeformowane usta, powli poczał zbliżać się do gości...

Tak, to była ona! W ręce trzymala wielka ksiega, która znakomicie oddawała charakter jej osoby. Miała długie włosy, ktore po rozpuszczeniu powodowały zachwyt każdej śmiertelnej i boskiej duszy. Była niewysoka, ale i szczupłą, miała piękny biust i oczy, specyficzne oczy! Niektórzy mówili, że to co ma w oczach to coś wiecej niż błysk, że to jakies ***, co kolwiek to znaczy. Inny mówili, że miała niesamowity popęd seksualny. Ona sama, że lubi seks jak koń owies.
Tak, to była! To była Reni Beger, ta która sama sie broniła!

Reni Beger!!!! - krzyknął jeden z upitych mościpanów...po czym zamilkł czując zimność sztyletu i już wyczuwajac ten metaliczny smak...To ona przed nim stała...jej piękność była znana wśród mieszczkańców San-tar, jednakże powszechnie znany był również fakt, iż nie było jeszcze takiego śmiertelnika, który odważyłby się sam z siebie zbliżyć do niej na odległość 5 m. Znana trucicielka...każda ofiara (a miłowała się ona w mordowaniu mężczyzn) jako ostatnie słowo wymawiała...Defenea... gdyż tak właśnie zwano ją powszechnie...od nazwy zdradzieckiej rośliny mięsożernej , spotykanej często na bagnach. Mawiano nieraz, iż była ona niegdyś nimfą, która swymi urokami zwabiała nieświadomych młodzieńców na bagna,aby tam pożegnali się z życiem...Tym bardziej pośpieszny karczmowicz poczuł, iż nie powinien był wykrzykiwać jej prawdziwego imienia. Defenea pozostawiła go jednak w spokoju, gdyż poznała, że wypił zdecydowanie za dużo...jedynie swoim melodyjnym , czystym głosem powiedziała na pożegnanie pijakowi:
-uważaj, alkohol spożywany w nadmiernych ilościach jest szkodliwy, przestrzega o tym minister zdrowia...wręcz mozna by rzec, iz mocne trunki mogą być śmiertelnie niebezpieczne...-słowa, choc wypowiedziane tak jedwabnym głosikiem, zbudziły przerażenie we wszystkich, no prawie wszystkich...w każdym razie zdecydowana większość odstawiła kufle na bok...dla potwierdzenia swych słów Reni pokazała swój pieknie zdobiony nóż kuchenny,aby za chwilkę go schować i dołączyć do Gutka...tak!! choć może zdawać sie to niewiarygodne ta bogini równiez należała do Gildii Skrytobójców. Po kątach szemrano, iż skrycie kocha się ona w tym niby człowieku...Powróćmy jednak do dramatycznej sytuacji naszych bohaterów i do momentu, gdy szajka zbliza sie do elfki i mnicha.

Jednak toco gutek zobaczył później było dużo gorsze. Zobaczył samego Andrieja. Tak wódz niepokalanych dusz był w mieście. Jego głowę zdobiły siwe nieskalane włosy, jego twarz była zmeczona, a policzki sine. Ubrany był w szatę, która na zachodzie zowią garniturem, miał także biało czerony sznur zawiązany koło szyi.
Wodz Andrej przyjechał na spotkanie z Reni Beger. I tak oto złe charakteru chciały sie połaczyć, Reni i Anndrej, co chciał żeby było Leppiej, a nie millej...

Należałon do zakonu Samogonzowców, którego mniszką była także Defenea,jednakze fakt ten nie był powszechnie znany. Nielicze grono skrycie chowało w najgłębszych zakamarkach swego umysłu tą tajemnicę. Zakon został założony parę wieków temu przez samotnika i ascetyka - Gonza. Od samego początku ściśle współpracował on z powstałą akurat w tym czasie Gildią Skrytobójców. Adriej (wywodzący się z kresów wschodnich tego świata) był posłannikiem. Zawsze przybywał on 10 dnia po pełni księżyca,aby przekazać najnowsze rozkazy i wiadomości od przeora zakonu. Tym razem zjawił się jednak wczesniej (zawsze nosił on na szyi czerwony sznur na znak umartwienia).

Osoba, ktorej nie lubił miscz Andrej był Premieres Miller. Który to był tyranem swiata. Ale miszcz Andrej powiedział kiedyś:

"dość, mięso zjedli rolnik dostał kość,
kiedyś nasi w jednej chwili,
wschodnią strone wykarmili
i dla siebie i dla siebie nieli dość.
nie będzemy dlaej czekać słuchać mów.
Gotowany zachód wlazł za próg.
na zachodzie maja świnke,
zajadając polską szynkę,
ale u nas, ale unas
nie chcą płacić za nią nic!

Ten kraj jest nasz i wasz!
nie damy bić sie w twarz
będzemy walczyć jak lwy
i nie przeszkodzi nikt!"

I tak oto miscz Andrej stawał sie coraz silniejszy, ale ludzie jak baranki za nim podążąli!

Miszcz Andriej swoją nagłą wizytą zaskoczył wszystkich, przez co nikt nie zwrócił uwagi na to, iż na jego dłoniach znajduje się krew...a czerwony sznur jest zbyt zaciśnięty na krtanii...był zadyszany, w oczach miał przerażenie...-Oni tu są!! Wymordowali wszystkich..nie przeżył nikt z Samogonzów...moi bracia..to Unia, ta przeklęta nimfa. Swymi wdziękami pociąga za sobą rzesze..ona..ona...-padł. Tak oto oddał ducha ostatni z mnichów sławetnego zakonu. Ona Unia...nazwano ją tak dlatego, iż posiadała dar jednoczenia ludzi, zrywania ich do buntu, jak i łagodzenia złych rządz. Czasem zwano ją także Europą. Defenea podbiegła do przyjaciela..on już leżał martwy, lecz ona nie mogła w to uwierzyć. Kto powiedział Unii o ich siedzibie, która przecież była tajna ??- takie i inne dziwne myśli kołatały się w głowie Reni...przez jej myśli przechodziły nazwy różnych innych zakonów, które mogłyby dokonać czegoś takiego...
Gutek stał wciąż leko zdezorientowany...
-O czo fam fłasciwie choci??-zapytał kalecząc wyraz za wyrazem

Gutek wiedział, że razem z miszczem Andrejem może opanować świat, a o tym marzył. Marzył też o walce z Unią, czyli zachodem, który miał zawsze lepiej niż kraje byłęgo bloku układu Warsałskiego.
Gutek lubował sie także w prześlicznej REni, dlatego też z tego powodu trzymał sie przy miszczu Andreju.

Gutek i Reni patrzeli na siebie z osłupieniem. Jak to mistrz Andriej nieżywy. Z całego Zakonu zostali tylko oni. W koncu Reni powiedziała:
"Musimy pomścić mistrza cały Zakon" Gutek, jako że był na nią napalony niemiłosiernie oczywiście zgodził się z nią. Blady uśmiech pojawił się na twarzy Reni, a w oczach pojawiły się ****. Gutek już wiedział o co chodzi. Nikt, ale to nikt nie uciekł Reni, nikt co zobaczył ****. Renui wskazała mu milcząco schody prowadzące do góry. Poszedł za nią ...

Ale okazało się że miszcz Andrew żyje i nic mu nie jest, stracił tylko przytomnośc i stracił 2 miliony erytrocytów, czyli 1/3 krwi, mógł przeżyć dzięki nadludzkim umiejetnoiścia samozachowania. Już wcześniej przejawiał swoją wielkość blokując obrady wyższych sfer, podobnie jak i jego znajomy x innego zakonu, który tez nienawidzi zachodu Gabriela, co to blokował mównice i go służby porzadkowe wynosiły po tym, jak zjadł pierogi.
Miszcz Andrej, który to chciał aby było lepiej wstał i pobiegł do reni i gutka małego fiu, fiu...

 

Gdy do pokoju wchodził Mistrz Andriej i Reni leżała na Gutku który starał się spod niej wyrwac przerażony wspaniałym widokiem jej na wpół nagiego ciała. Z tej wielkiej radości po prostu zwariował. Mistrz Andirej na to tylko uśmiechnął się i delikatnie dotknął ramienia Reni. Ona widząc swego mistrza błykawicznie zeskoczyła z Gutka. Jednym ruchem ręki wygoniła go z pokoju. Gutek wybiegł z pokoju, mając spodnie opuszczone do kolan. Potknął sie o próg i spadł ze schodów, budząc wesołość wśród zgromadzonej gawiedzi. Niestety wylądował swoją d.... wylądował wprost na stole Mistrza Giertychusa - potężnego krasnala - który był jedną z ważniejszych osób w Zakonie zwanym Ligą. Giertykus widząc gołą d.. przed swoją twarzą najpierw osłupiał. Następnie zaczął purpurowieć na twarzy z wściekłości. "Kto śmie mi posiłek przerywać? MI" Krzyknął zdenerwowany...

[Tymczasem na górze]

Andriej i Reni leżeli na łóżku znużeni wspólnym wysiłkiem, który to zjednoczył ich na kilkadziesiąt sekund. Usłyszeli krzyki z dołu...

Krzyki na dole okazay się istną apokalipsa. Wściekli na ten zwariowany świat Bóg oraz Szatan wysłali swe sługi by dokonały Sądu Ostatecznego! Na środku karczmy wybuchła podłoga i ukazał się pod nia tunel piekielny. Płomienie zeń buchły w górę smażąc coponiektórych, mniej ostrożnych biesiadników. Zaraz za plomieniami wylonił się piekielny potwór, demon - o aparycji zblizonej d hipopotama... Behemot wynużył swe cielsko z wielkiej jamy paraliżując płomiennym spojrzenem skonsternowanych oraz ogłupalych bywalców karczmy. Behemot wydał z siebie przerażający ryk a wraz z szatańskim skowytem z jamy wyłonił sie inny demon - Azazello. Oba potwory zajęły sobą niemal cała karczmę. Ludzie w końcu wyszli z osłupienia i rzucii sie do oszalałej ucieczki. Płacz, krzyk, przerazenie było wszedzie. Dwa demony rozszarpały już Mistrza Giertykusa, który to osmielił się stać im na drodze i rozdeptali zdziwioneg Gacka, który w przebłysku geniuszu postanowił, że ostatnią rzeczą jaką zroi w tym zyciu będzie podciągnięcie spodni. Wśród motłochu dało sie zauwazyć jedną postać, która nie wpadła w panikę i nie uciekała. Jej dziwne ocy płonęły pożądaniem. - On miał rację, choć miało to wyglądac chyba inaczej, ale... On musial miec racje i... haha i to koniec, nareszcie - szalny mnich zaczoł mówic do siebie wstając powoli z ziemi, na której wylądował odrzucony impetem wybuchu podłogi. Mnich spojrzał na demony i juz miał skoczyć ku nim by zginąć gdy nagle sklepienie karczmy zadrżało. W tym czasie karczma niemal całkiem pustoszała, albo przez dzialaość demonów albo poprostu wszyscy pouciekali w panice. Tylko pekna elfka stała w rogu karczmy rozglądając sie nerwowo po karczmie nie wiedzc chyba za bardzo co ma uczycnic... Był taże w karczmie nadal mnich. Stał wpatrując sie w drżący dach. Demony nie zwracały uwagi na drżący dach zajmując sie ostatnią oprócz wcześniej wspomnianej dwójki ofiarą - karczmarzem. Behemot pochwycil go za głowe w swą paszcze a Azazello ogromnymi łapskami chwycił za ngi... jęki karczmarza gdy przerywany był w pól niosły się ponoc nawet 20 kilometrów dalej... Gdy demony skończyły z karczmarzem nareszcie zwrociły uwagę na drżacy dach... akurat by zobaczyć jak dwoje Archaniołów zeslanych pzez samego Boga wdziera się do karczmy, niszcząc doszczętnie dach a zarazem piętro. Nie majacy pod soba podłogi Andrij oraz Reni spadli w dół nie trafiając niestety na podłogę a wyrwę w niej... Ostatnie ich słowa okzaly się miłosnym wyznaniem obu stron... Tymczasem Cherubin - jeden z Archaniołow, pół - zwieze, pół - człowiek rzucił sie na Behemota... Drugi z Archaniołów - Gabriel, strażnik Wrót Niebiańskich rozpostarł swe ajestatyczne skrzydła oraz wyciągnął swój lśniący miecz. Zmierzył surowym spojrzeniem Azazella i ruszył ku niemu... W tym harmidrze mnich pogubił sie całkowicie. Jednak On tez się zjawił!? Jedak... haha tak! tak! doczekalem się, kocha ... wystarczy, ze... myśli mnich nie dokończył gdyż przerwalo mu je szeptanie z jamy prowdzącej do piekła. Początkowo było to szeptanie jednak coraz barziej nasilało sie... To ona szeptała... Mnich poczuł się słaby - ona do niego mówiła! Tu i teraz! Kocha, kocha... Mnich podszedł do jamy nie zwarzając na panójący wokoło chaos i ukleknął na skraju wyrwy. - chdź do mnie...chodź...kocham Cie...tylko przyjdź do mnie, przyjdź... - szept ukochanej wypełnil cały umysł mncha. Jedyne co potrzebowal teraz zrobić to jeden mał krok i bedzie z nia na wieki. On mu to obiecal a teraz spełnia swe obietnice...mały krok... Mnich wstał i już miał uczynic ten krok gdy z wysoka zagrzmiał głos trzeciego Archanioła. Serafin, który to był owym Archaniołem wisiał nad pochloniętą pojedynkiem odwiecznych wrogów karczmą i grzmiał: Stój człoweku albowiem Szatan kusi Cię tak jak robił to od czsów Adma i Ewy. Stój człowieku albowiem krok, który zamierzasz uczynić będzie nie krokiem zbawienia a krokiem potępienia. Stój człowieku albowiem .... - Mnich nie słyszła dalszego przemówienia Serafina. łzy stanęły mu w oczach. Cierpienie wymalowało mu się na twarzy. Patrzył przez załzawione oczy w czeluść piekieną i drwal... wtem szept ukochanej ucichł... by ze zdwjoną mocą uderzyć w umysł, serce i dusz mnicha... - Aaaaa - zakrzyknoł płaczliwym głosem mnich i uczynił krok swój ostatni... Serafin widząc to spuścił oczy w dół pgrążony we wstydzie ponownej przegranej a z oczu jego ciekły łzy... Niebo zagrzmialo... deszcz lunął zeń pogrążając walczacych w karczmie, uciekinierów zeń oraz cały śwat w smugach tak gorzkich i słonych, ze wszelkie rośliny uschły, wszelkie wody przstały byc zdatne do picia a zema cala szczezła... Tymczasem z jamy prowadzcej do piekła slychać było donośny, diaboliczny śmiech, który przyslaniał swym brzmienem wszystko inne... prawie wszystko... uwazny sluchacz mógł dosłyszeć także krzykr... krzyk rozpaczy, szaleństwa, bólu...

Podczas, gdy mnich pogrążał się w rozpaczy,a rządza i nienascycenie spełzły juz do piekła...a Archanioł Serafin zastanawiał się nad tym co zrobił źle?? Elfka z poczatku zdezorientowana poczęła zbliżąć się do mnicha widząc, iż ma on zamiar dokonać czynu okrutnego. Przy okazji mijając resztki pełzających ludzi,,,rozerwanego karczmarza, mijając demony i życząc im : Smacznego (powiedziała to z odpowiednim słodkim uśmiechem, na co demony odpowiedziały jej szczerząc ząbki z których zwisały resztki...pradopodobnie, acz niekoniecznie,..karczmarza), co chwilkę powtarzała : Ach pzrepraszam,ze na pana nadepnęłam...ups przepraszam...ojej tak mi przykro...niech pan tak nie wrzeszczy przecież widzę, że to są szczątki pańskiej nogi, przecież jestem tym elfem!!!!!! elfką...dodała poporawiając sie...przez to całe zamieszanie juz wszystko jej sie myliło....Gdy zauważyła spadającego mnicha szybko rzuciła sie za nim, za nią jedenz Archaniołów, za nim walczącycm z poprzednim demon, za nich następny Archanioł,a za nim kolejny demon, którego chwycił za coś na kształt nogi Serafin...tym sposobem stworzyli łańcuszek, po którym wspięła się na górę elfka razem z półprzytomnym mnichem na plecach....następnie Archaniałowie wylecieli,a demony spadły w otchłań..piekło sie zamknęło i zostało zapieczęstowane przez szczęśliwego Serafina...

Mnich i piękna elfka jakojedyni zostali żywi w karczmie. Zniknęły i demony i archaniały. Zostali tylko oni, żywi choć śmiertelnie przerażeni. Nagle mnich zaczął śmiać się na cały głos i krzyczeć " Ja wiedziałem, ja wiedziałem że tak będzie .." Elfka popatrzyła nie niego z politowaniem - "Zmysły mu się pomieszały, za dużo zobaczył, najlepiej byłoby żeby odpoczął - potem z nim porozmawiam". Jak pomyslała tak zrobiła. Delikatnym uderzeniem w głowę wprowadziła mnicha w stan błogiego snu. Sama w międzyczasie zabrała z karczmy jedzienie i picie na drogę. Wyszła z karczmy, usiadła się i rozmyślając o tym co przed chwilą zobaczyła czekała na mnicha, żeby ten się ocknął....

Minęły 2 godziny, nagle z karczmy rozległsie straszliwy krzyk - "Minch się obudził" - pomyślała z usmiechem na twarzy.

Z karczmy wybiegł mnich. Zobaczył elfkę. Krzyknął"...."